Dziewięć dni temu Rudi postanowił, że jego czas nadszedł. Przyszedł rano do mnie do łóżka i mocno się wtulił. I tak sobie leżeliśmy błogo - on i ja. Zawsze razem, na dobre i złe, przy każdej domowej czynności... Zawsze razem. Doskonale wiedział, że za chwilę idę wyprowadzić psy i ma tylko kilkanaście minut, zanim wrócę, żeby skorzystać z tej mojej cholernej nieobecności... Gdybym wiedziała, że to pożegnanie, psy by nie wyszły tego dnia w ogóle, trudno. Leżelibyśmy tak sobie w nieskończoność - on i ja. Kochał mnie równie mocno, jak ja jego... I te kilkanaście minut mu wystarczyło, żeby cichutko odejść. Zgasło moje najukochańsze słoneczko, mój najlepszy przyjaciel, mój Rudolf, kot nad koty, jedyny w swoim rodzaju, najlepszy, najukochańszy, najmądrzejszy... Zdecydowałam się na kremację indywidualną, mimo, że finansowo jestem pod grubą krechą... Kupiłam piękną urnę. Rudi wrócił więc ze mną do domu... Naprawdę staram się nie sfiksować. Staram się dla pozostałych. Zostało sześć par koci...