Obiecałam, że opowiem... (Uprzedzam: dłuuugo.)

 Mianowicie opowiem, skąd się u mnie wzięli dwa obsmarkańce.

Na początku kwietnia przeniosłam się z Gdańska do prokuratury rejonowej. Po godzinach stania w korkach w drodze do pracy, droga do domu zajmująca niecałe dziesięć minut, to dla mnie mega luksus (pomijając ceny paliwa). 

W nowym miejscu pracy, na służbowym parkingu dokarmiane są koty przez jedną z pań prokurator, z którą błyskawicznie znalazłam wspólny język i przeszłam na "Ty.".
Poznałam kotkę Mimi, która od ponad dwóch lat nie daje się złapać na zabieg, zatem... w dalszej kolejności poznałam jej potomstwo: dwie kotki z pierwszego miotu - Chudą i Rysię i kocurka z drugiego miotu - Dozorka.
Panny wykastrowane i bezpieczne.
Mama Mimi po każdorazowym przyprowadzeniu odchowanych kociąt, obrzucała karmicielkę pogardliwym spojrzeniem, a następnie szła w długą. Wracała dopiero z przychówkiem.

Pojawiłam się na placu boju. Poznałam Mimi już w ciąży. Na czas rozwiązania zniknęła. :(

Gdy byłam na urlopie, dostałam smsa, że przyprowadziła trzeci miot - dwa kociaki - które po prostu porzuciła.
Gdy wróciłam z urlopu w pewien poniedziałek i udałam się na oględziny, zauważyłam, że maluchy są w stanie wręcz agonalnym - galopujący koci katar.
We wtorek próbowałyśmy je łapać samodzielnie, wabiąc karmą. Bezskutecznie. Choroba była już tak zaawansowana, że straciły węch... 
W środę nadciągnęła profesjonalna pomoc w postaci mojej koleżanki M. z fundacji, która ogarnęła temat schwytania kociąt w niecałą godzinę.

Leon jakoś się trzymał, resztkami sił. 
Wiktor już umierał.
To był ostatni dzwonek.

Mama Mimi została znaleziona martwa dwa dni później...  Obstawiam serce albo nerki, z naciskiem na tę drugą opcję. Będąc już chorą, wykarmiła swoje dzieci ostatkiem sił i przyprowadziła je do nas... Bardzo mądra matka. :(

Maluchy zostały poddane leczeniu i karmieniu na siłę. 
Wygrały.

Powody mojej decyzji były cztery:
- koleżanka M. na stanie posiadała już niemałe stadko kociąt do adopcji, więc poczułam się w obowiązku ją odciążyć,
- mało jest ludzi, którzy interesują się maścią typu krówka czy pingwin (czego kompletnie nie rozumiem),
- Wiktor do bólu przypomina mi moją ukochaną Ósemkę,
- bracia są totalnie syjamscy, adopcja w dwupaku graniczyłaby z cudem, a rozdzielenie mogłoby ich zabić.

Reasumując: mimo strat materialnych w postaci zaszczania kocyka, pogryzienia fotela, zdewastowania ściany... nie żałuję tej decyzji.
Przekochane chłopaki, naprawdę.
Wygrali z mega chorobą, zintegrowali się z resztą kociego stada, zaczynają akceptować psy, a mruczą... o mamuniu. :)

I pokochałam je bardzo.

Komentarze

  1. Bardzo bym się zdziwiła. BARDZO. Gdybyś postąpiła inaczej.

    OdpowiedzUsuń
  2. O jejunciu! To one??? widzialam w garze ale nie znalam historii. Jestes ANIOLEM! A Mimi patrzy na was zza TM i sie cieszy i zaciera kocie lapki;)))

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Leon

Muszę się wygadać, cholera jasna... (będę przeklinać)

Sezon wakacyjny :)