Egzekucja na Biskupiej Górce - rok 1946

Jest taki skrót z gdańskiego Chełmu do miejsca, gdzie obecnie mieszkam. Skrót prowadzi przez Biskupią Górkę, ulicą Pohulanka.

Zaraz po wojnie publicznie stracono tam zbrodniarzy z obozu koncentracyjnego w Stutthof. To było wielkie wydarzenie w mieście. Zorganizowano z tej okazji festyn, taki, wiecie, z wiatraczkami na druciku, lodami i watą cukrową. Na widowisko tłumnie zjawiły się całe rodziny z dziećmi - w sumie kilkaset tysięcy osób.
Powieszono tam wówczas - ku uciesze gawiedzi - jedenaście osób. Jeden ze skazańców dusił się na szubienicy około dwudziestu minut.

Nie oceniam gapiów. To był inny czas, inne realia... Ludzie byli poranieni wojną, w żałobie,  rozżaleni, żądni zemsty... Nie oceniam.

Chciałam tylko podzielić się swoimi odczuciami na temat tego miejsca.
Od tamtych wydarzeń nic się tam nie zmieniło. Ten sam gęsty lasek... Ta sama ulica, prowadząca przez ów lasek, niezmieniona, ciemna, pełna ostrych zakrętów, wyłożona tzw. "kocimi łbami"...
I powiem Wam, że - mimo iż do zjawisk paranormalnych jestem nastawiona raczej sceptycznie - jadąc Pohulanką mam gęsią skórkę. Tam panuje niesamowicie zła energia - atmosfera jest tak gęsta, że można ją kroić nożem...
Cały przejazd Pohulanką dłuży się niemiłosiernie - mimo, że dystans jest stosunkowo krótki, przez wspomniane "kocie łby" maksymalna prędkość do osiągnięcia to jakieś 30 km na godzinę. Zawsze oddycham z ulgą w momencie, gdy stamtąd wyjeżdżam.

Gdyby ktoś z Was chciałby poczytać o tych wydarzeniach, wystarczy podać tytuł niniejszego posta wujkowi google.

Tak, właśnie wracałam do domu Pohulanką...

Komentarze

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Muszę się wygadać, cholera jasna... (będę przeklinać)

Albowiem zeszłam srogo...

Wkurw-post