Dla kociarzy edukacyjnie nieco

Jakiś czas temu Rudolfowi pogorszył się stan sierści na grzbiecie. Zrobiła się tłustawa i matowa.
Od razu poleciałam zrobić morfologię. Wyniki były ok, jedynie kreatynina tuż przy górnej granicy.
Zrobiłam zatem usg - stan nerek rewelacja.

Zatem umówiłam się na wizytę do pani doktor wet, specjalisty dermatologa, poleconej przez koleżankę.
Pani specjalista nie pobrała ani krwi do podstawowych badań, ani zeskrobiny pod mikroskop, nic... Dała jakiś szampon leczniczy, suplement diety z omega-3 i skasowała mnie za wizytę jak za zboże, pierdoląc coś o łojotoku pierwotnym, uwarunkowanym genetycznie...
(Kot już wówczas miał mocno przetłuszczoną sierść i łupież jak ta lala.)

Pojechałam zatem z Rudolfem do koleżanki groomerki, która go porządnie wykąpała, wyczesała i wysuszyła.
Wszystko super, tyle że to było działanie jedynie tuszujące problem.
Stan sierści bardzo szybko wrócił do stanu wyjściowego.

Rozpuściłam wici po znajomych lekarzach weterynarii, których - dzięki opatrzności - mam kilku. Poradzili mąkę ziemniaczaną - jako środek łagodzący, odtłuszczający i bezinwazyjny.
(Szczerze mówiąc, w pierwszym momencie myślałam, że robią sobie ze mnie grube jaja. Okazało się, że jednak nie. :) )

Zatem znowu jakby zatuszowałam sprawę objawowo.
Postanowiłam jednak mąkę wypłukać wodą, a samego Rudolfa wyczesać...

Ten kot zawsze uwielbiał czesanie. Przyzwyczajałam go do szczotki od ósmego tygodnia życia. Kochał to. Na sam widok czesadła, mało jaja nie zniósł.
Tym razem jednak ostro protestował. Zdałam sobie sprawę, że go boli...

Odchyliłam włos, a tam... przełysienia z ostrym stanem zapalnym skóry.
Kurwa, grzybica!

(Rudi od małego jest nosicielem zarodników, które uaktywniały się w chwilach spadku odporności - ale zawsze albo na uszach, albo na pysku, gdzie mogłam je natychmiast namierzyć i skutecznie zwalczyć. Zmiany na grzbiecie - u długowłosego kota - miały się świetnie i rozwijały, coraz bardziej pogarszając stan skóry.)

Odpaliłam Fungiderm (polecam, jest świetny!). Podrażnienie odpuściło, skóra nabrała właściwego kolorytu, łupież odpuszcza.
Jutro jadę do salonu groomerskiego ww. koleżanki w celu ogolenia Rudolfowej sierści, żeby mieć większą kontrolę nad zmianami chorobowymi.
Dostał też leki domięśniowe.

Pojutrze jadę do gabinetu na pobranie krwi w celu profilaktycznego badania w kierunku tarczycy.
Na wszelki wypadek.

Pogrzebałam w moich mądrych książkach medycznych, dotyczących chorób zwierząt.
Wszystkie objawy u Rudolfa wskazują na drożdżycę.
Ww. objawy są bardzo charakterystyczne, również te dodatkowe, których tu nie wymieniłam.

Reasumując: ja pierdolę, sama musiałam swojego kota zdiagnozować, żeby wiedzieć, na co nakierować lekarzy i na jakie badania uczulić.
Coś tu jest nie tak, c'nie?

Nachodzi mnie smutna refleksja... Oczywiście nie generalizuję, daleka jestem od tego.
Ale ta sytuacja nauczyła mnie jednego - każdy głąb, który ledwo na trójach skończył weterynarię, a jeszcze dodatkowo zrobił dodatkowe kursy specjalistyczne (oczywiście grubo płatne i korespondencyjne), ma prawo założyć gabinet i nazywać siebie specjalistą.

Smutne to... :(


Komentarze

  1. Dokładnie tak samo rzecz się ma z lekarzami dwunożnych...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

Muszę się wygadać, cholera jasna... (będę przeklinać)

Leon

Sezon wakacyjny :)