O chorobie Mai - uwaga, długie
Pięć miesięcy wyciągałam tę małą zołzę z choroby.
W dniu, w którym ją znalazłam, moja lecznica była zamknięta, zatem trafiłam do innego weta, którego nie znałam. Potem, siłą rzeczy, kontynuowałam u niego leczenie.
Wypróbowano na niej całą tablicę Mendelejewa, zanim pani doktor przychyliła się w końcu do mojej sugestii, żeby jednak podać amoksycyklinę, która w końcu zadziałała na dłużej.
(Jeszcze na praktykach zawodowych wbito mi do głowy, że technik nie powinien podważać decyzji lekarza. Ale w tym przypadku jestem i technikiem, i opiekunem, zatem delikatnie forsowałam w gabinecie swoje pomysły.)
Każde swoje niepowodzenie w leczeniu Mai pani doktor tłumaczyła niejakimi zwłóknieniami.
Najpierw miały to być zwłóknienia w płucach.
Gdy infekcja z płuc zeszła, zwłóknienia najprawdopodobniej były w oskrzelach.
Gdy zaś stan zapalny ograniczył się jeno do górnych dróg oddechowych, usłyszałam, że zwłóknienia są najprawdopodobniej tamże.
No żesz krówa, czy na sali jest lekarz wet?
(Jeden jest, wiem. ;) )
Przecież nie trzeba być lekarzem... Ba! Nie trzeba być technikiem, żeby wyciągnąć logiczne wnioski. Skoro antybiotyki działają na chwilę, łagodząc objawy, które po odstawieniu leków natychmiast powracają - mamy do czynienia z wirusem. Nie ma innej opcji. Choćby skały srały - jak mawia mój brat.
W organizmie panoszy się agresywny wirus, z którym układ immunologiczny wycieńczonego kociaka sobie nie radzi, a nie żadne zwłóknienia, miauwa.
Sprowadziłam cykloferon, który u nas nie jest dopuszczony do obrotu. Około dziesięciodniowa kuracja - pięć iniekcji podskórnych. Pomogło na tydzień.
Po obserwacji symptomów sama wystawiłam diagnozę. Koci katar - herpeswirus. Objawy podręcznikowe.
Po wielu dniach i nocach biegania za kociakiem z gruszką dla niemowląt i oczyszczania przewodów nosowych, żeby ułatwić małej oddychanie, pożegnałam bez żalu panią doktor i stawiłam się w mojej lecznicy po trzy zastrzyki zylexisu i zapas amoksycykliny.
Gdy zylexis również nie dał spodziewanych efektów, zdecydowaliśmy się na dość ryzykowny krok - po zaleczeniu wtórnej infekcji antybiotykiem, wstrzeliliśmy się w moment bezobjawowy i podaliśmy szczepionkę zawierającą osłabionego wirusa, który błyskawicznie się namnażając, powinien w końcu wywołać gwałtowną reakcję obronną organizmu.
Wiem, że brzmi to bezsensownie - dokładać wirusowi kolejne wirusy do towarzystwa...
Ale... zadziałało!
Układ immunologiczny Mai w końcu ruszył.
Mija właśnie drugi tydzień bez objawów chorobowych.
Infekcja odpuściła.
Nie chcę zapeszać, więc tak po cichutku tylko powiem: chyba mam w końcu zdrową dziewuszkę w domu. ;)
W dniu, w którym ją znalazłam, moja lecznica była zamknięta, zatem trafiłam do innego weta, którego nie znałam. Potem, siłą rzeczy, kontynuowałam u niego leczenie.
Wypróbowano na niej całą tablicę Mendelejewa, zanim pani doktor przychyliła się w końcu do mojej sugestii, żeby jednak podać amoksycyklinę, która w końcu zadziałała na dłużej.
(Jeszcze na praktykach zawodowych wbito mi do głowy, że technik nie powinien podważać decyzji lekarza. Ale w tym przypadku jestem i technikiem, i opiekunem, zatem delikatnie forsowałam w gabinecie swoje pomysły.)
Każde swoje niepowodzenie w leczeniu Mai pani doktor tłumaczyła niejakimi zwłóknieniami.
Najpierw miały to być zwłóknienia w płucach.
Gdy infekcja z płuc zeszła, zwłóknienia najprawdopodobniej były w oskrzelach.
Gdy zaś stan zapalny ograniczył się jeno do górnych dróg oddechowych, usłyszałam, że zwłóknienia są najprawdopodobniej tamże.
No żesz krówa, czy na sali jest lekarz wet?
(Jeden jest, wiem. ;) )
Przecież nie trzeba być lekarzem... Ba! Nie trzeba być technikiem, żeby wyciągnąć logiczne wnioski. Skoro antybiotyki działają na chwilę, łagodząc objawy, które po odstawieniu leków natychmiast powracają - mamy do czynienia z wirusem. Nie ma innej opcji. Choćby skały srały - jak mawia mój brat.
W organizmie panoszy się agresywny wirus, z którym układ immunologiczny wycieńczonego kociaka sobie nie radzi, a nie żadne zwłóknienia, miauwa.
Sprowadziłam cykloferon, który u nas nie jest dopuszczony do obrotu. Około dziesięciodniowa kuracja - pięć iniekcji podskórnych. Pomogło na tydzień.
Po obserwacji symptomów sama wystawiłam diagnozę. Koci katar - herpeswirus. Objawy podręcznikowe.
Po wielu dniach i nocach biegania za kociakiem z gruszką dla niemowląt i oczyszczania przewodów nosowych, żeby ułatwić małej oddychanie, pożegnałam bez żalu panią doktor i stawiłam się w mojej lecznicy po trzy zastrzyki zylexisu i zapas amoksycykliny.
Gdy zylexis również nie dał spodziewanych efektów, zdecydowaliśmy się na dość ryzykowny krok - po zaleczeniu wtórnej infekcji antybiotykiem, wstrzeliliśmy się w moment bezobjawowy i podaliśmy szczepionkę zawierającą osłabionego wirusa, który błyskawicznie się namnażając, powinien w końcu wywołać gwałtowną reakcję obronną organizmu.
Wiem, że brzmi to bezsensownie - dokładać wirusowi kolejne wirusy do towarzystwa...
Ale... zadziałało!
Układ immunologiczny Mai w końcu ruszył.
Mija właśnie drugi tydzień bez objawów chorobowych.
Infekcja odpuściła.
Nie chcę zapeszać, więc tak po cichutku tylko powiem: chyba mam w końcu zdrową dziewuszkę w domu. ;)
Trudno o dobrą diagnozę, dzisiejsi lekarze nie mają czasu dla pacjenta tak ludzkiego jak i zwierzęcego. Przez 3 lata nie mogłam pozbyć się choroby lecząc się u różnych specjalistów . W końcu udało się trafić z odpowiednim lekiem pani dr 1-go kontaktu i od kilku lat mam spokój (odpukuję na szelki wypadek :). Mam nadzieję, że Maja też w końcu będzie już całkiem zdrowa.
OdpowiedzUsuńBrawo. Trzymamy kciuki za zdrówko, kici i pańci i całej reszty, rozumie się!
OdpowiedzUsuńWażne, że zadziałało :D
OdpowiedzUsuńA oprócz wirusówek nie ulegają antybiotykom również uczulenia jak i zatrucia.